Chociaż nie zjadłem dziś ani jednego rogala świętomarcińskiego, to czułem się dzisiaj jak w imieniny. To dziwne, bo raczej nie najlepiej zapowiada się wakacyjny dzień, w którym trzeba wstać o 5:30 po niecałych 5 godzinach snu. Jednakże jak to mawia klasyk: „Doświadczenie misyjne to nie są wakacje” tudzież pozwolę sobie dodać, że doświadczenie misyjne lubi zaskakiwać. Dobra, ale bez przesady, przecież negatywnie (w całej mocy tego słowa) ja się nie nastawiam nigdy – po prostu ten konkretny dzień przerósł znacząco moje oczekiwania i tyle.
Tyle tytułem wstępu; zatem ad rem.
O godzinie 6:00 wyruszyliśmy z domu Ojców w dwudniową podróż, podczas której miejsc, jakie planowaliśmy zobaczyć, było więcej niż ziaren piasku na plaży. Możesz wierzyć lub nie, ale na pewno jakieś ziarnko prawdy w tym jest. Pierwszym, a zarazem najważniejszym punktem dnia była Msza Święta, którą mogliśmy przeżyć tam gdzie się wszystko zaczęło, czyli w Oleśnikach. Tak się złożyło, że 26.08 obchodzimy w Kościele w Polsce uroczystość Matki Boskiej Częstochowskiej, więc w parafii, do której zajechaliśmy na g. 7:00 trwał odpust. Specjalna Msza Święta dla naszej grupy w tym prześlicznym kościele, któremu szczególnego piękna dodają relikwie św. Mariana. Przepraszam, ale teraz będzie dygresja o mnie. Jeśli Cie to nie intererere to sorry. ???? To było dla mnie coś wielkiego, bo choć mam na imię Marcin, to od podstawówki wołają na mnie „Marian”. Zawsze to lubiłem, na tyle, że postanowiłem „ochrzcić” sobie tę ksywę, biorąc ją sobie za drugie imię z okazji bierzmowania. Pamiętam, że wtedy udało mi się znaleźć dane dotyczące świętego o tym imieniu. Jednakże kiedy szukałem jakichś konkretnych informacji o nim, to będąc już w seminarium nic nie znajdywałem. Uznałem zatem, że moją patronką z bierzmowania jest Najświętsza Maryja Panna. I tak to trwała, aż bagatela właśnie dzisiaj – w jej uroczystość – okazuje się, że św. Marian rzeczywiście istniał i był jednym z pierwszych męczenników rzymskich. Co więcej, mogłem pomodlić się przy Jego relikwiach, które znajdują się w kościele w Oleśnikach, a zostały znalezione na terenie parafii – w ołtarzu przydrożnej kaplicy. Także mogłem tego dnia połączyć dwóch swoich patronów. Tym bardziej miło mi było, że podczas kanonu Mszy Świętej, jak wypowiedział x. Tomasz, modliliśmy się z naszymi patronami z chrztu i bierzmowania. Przed wyjazdem, na probostwie udało się wypić kawę i skosztować tutejszego odpustowego specjału – szczypki. Generalnie smak waty cukrowej, a konsystencja skał Gór Stołowych.
Następnie dojechaliśmy do miejsca, gdzie było dosyć zimno i choć nikt z nas nie wziął czapki, to każdy był w Chełmie. Zeszliśmy do podziemi tego miasta, które były tunelami wydrążonymi w kredzie. Od niej było tam wszędzie biało, toteż jasne, że grasuje tam oczywiście… Dominika. Fart chciał, że w grocie ducha Bielucha to właśnie ona wtedy weszła – cała na biało. Udało się jej nawet kogoś przestraszyć! Jej, która wcale nie ma takiego doświadczenia w straszeniu jak sam duch, który rzeczywiście sprawił, że część z naszych dziewczyn pisnęła tak, że nie powstydziłby się tego dźwięku żaden szanujący się gwizdek od standardowego, choć nieco archaicznego już domowego czajnika.
Kolejną Chełmińską atrakcją, znowuż związaną z patronką dnia, była Bazylika Narodzenia Matki Bożej, która jest prześliczna, i w której ołtarz główny zaprojektował niejaki pan Gromadziński, który był Poznaniakiem. ???? Tej informacji, jak i wielu innych mogliśmy się dowiedzieć od przewodnika, który dużo mówił. Ile natomiast informacji się faktycznie dowiedzieliśmy – tego nie wiem. ???? Na miejscu, zobaczyliśmy wieżę widokową, gdzie oprócz nas mogliśmy podziwiać również całą tamtejszą okolicę. Nie zwróciłem niestety uwagi, czy widać było stamtąd Pstrągowo, ale to właśnie tam udaliśmy się by uspokoić marsz, który grał nam w kiszkach.
Miejsce to, które posiadało raczej anachroniczne znaki reklamowe, dało wręcz odwrotne wrażenia zmysłowe. Malownicze, eleganckie, zadbane miejsce ze smaczna kuchnią rybną. Spacerując po terenie tego wyróżniającego się swym pięknem miejsca – Pstrągowa, poczuliśmy się jak ryby w wodzie. Udało się nacieszyć wzrok widokiem zieleni i złotych rybek, które niestety nie spełniały życzeń. Jednakże gdyby spełniały życzenia prosilibyśmy o jedno – o zbawienie. Mam tę pewność, że właśnie o to, bo chwilę wcześniej w podziemiach, Duch Bieluch pytał się o nasze życzenia a dziewczyny wykrzyczały chórem: ZBAWIENIA! Dodatkowo niektórzy z nas widząc hamaczki stwierdzili, że trzeba się poopalać. Słońce raziło po oczach, ale na szczęście w dobie koronawirusa każdy z nas nosi ze sobą w miejsca publiczne… opaskę na oczy. ????
Nasze zmysły, szczególnie wzrok i dotyk, mogły się nacieszyć podczas kolejnego przystanku na trasie naszej podróży. Zatrzymaliśmy się bowiem przy stajni, gdzie instruktorką jazdy konnej była Agata – szefowa Przyjaciół Misjonarzy Afryki – czyli nie byle kto! Super było też to, że mogliśmy głaskać i podziwiać konie z ekipą, z którą można konie kraść.
Ruszając w kierunku Jabłecznej pozwoliliśmy sobie jeszcze ukraść trochę czasu Hannie, a konkretniej pani, która wcale nie miała tak na imię, ale robiła za przewodnika po kościele w miejscowości o nazwie Hanna. Weszliśmy tam, ponieważ kościół należy do tych drewnianych perełek, podobnych do tych znanym nam z okolic Puszczy Zielonki. Wchodząc do środka nie spodziewaliśmy się, że pani przewodnik (wójt gminy we własnej osobie) będzie na miejscu i pozwoliliśmy sobie trochę posłuchać o tym miejscu posłuchać. Niestety takie zasłuchanie ma to do siebie, że człowiek traci rachubę czasu (podobnie jak przy pisaniu bloga), dlatego chcąc zdążyć do mnichów na g. 17:00 jechaliśmy ‚fśśt’ km/h po dziurawych drogach. Nie zdążyliśmy i tak; mimo wszystko.
Mimo poślizgu prawosławni mnisi z Jabłecznej, przyjęli nas z wyrozumiałością. Właśnie u nich zatrzymaliśmy się na noc i zostaniemy na sporą część kolejnego dnia. Naszą wizytę rozpoczęliśmy od wspólnej modlitwy, a konkretniej od uczestniczenia w ich nabożeństwie. Nasze uczestnictwo ograniczało się przede wszystkim do biernej obecności. Z tego cerkiewnego języka nie udawało się wyciągnąć merytorycznie niemal nic, jednakże sama forma tego rytu robiła niesamowite wrażenie misterium. Dla mnie takim ciekawym doświadczeniem, tzw. perełką, było to, że modląc się, mimo nierozumienia słów, istotnie się modliłem. To niesamowite, ale słuchając ich śpiewów czułem się tak, jak wtedy kiedy słyszę modlitwę językami w Kościele Katolickim. I nie chodzi tu o to, że nie rozumiem słów, ale o to, że obie formy tych modlitw brzmią podobnie i wprowadzają swoistego rodzaju unikalny klimat modlitewny.
Po tym właśnie nabożeństwie jeden z tutejszych duchownych przejął nad nami opiekę. Opowiedział o tym konkretnym monastyrze i był chętny do udzielania odpowiedzi. Czy koniecznie satysfakcjonujących? Już niekoniecznie. Później mogliśmy się posilić w kolorowo udekorowanym w wizerunki świętych refektarzu, który jest o tyle ciekawy, że jest to wspólne pomieszczenie z kaplicą i tworzy tzw. cerkiew refektarzową. Po zakwaterowaniu się na nocleg udało się jeszcze na jakąś godzinkę wejść do cerkwi. Spośród niezliczonej ilości pięknych ikon wymienię dwie najistotniejsze. Pierwsza to św. Onufry, patron tego monastyru; ikona słynąca łaskami o niezwykle ciekawej historii. Druga ikona, która mnie szczególnie poruszyła przedstawiała Matkę Boską Turkowicką – niezwykle podobną do wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej. Niezapomniana była chwila kiedy na zakończenie dnia mogliśmy się całą ekipą razem pomodlić w cerkwi. Odśpiewaliśmy wtedy apel jasnogórski. W ten niecodzienny sposób zakończyliśmy dzień razem z Maryją. W ogóle Ona przewijała się w całym tym dniu na każdym jego etapie. Nie tylko w moim pseudonimie jako męskiej formie Jej imienia, ale od rana na odpuście, później w Sanktuarium w Chełmie, w Sanktuarium w Hannie, w Cerkwi, oraz w tym apelu jasnogórskim. Można zatem powiedzieć, że imieniny Matki Bożej Częstochowskiej spędziliśmy bardzo dobrze, bo z Nią na każdym kroku.
Kochana Matko, módl się za nami wszystkimi oraz naucz nas kochać i dostrzegać w drugim człowieku przede wszystkim to co nas łączy, a nie dzieli – bo miłość pragnie i dąży do jedności. Per Christum Dominum Nostrum.
Marcin vel Marian Porożyński